wtorek, 24 kwietnia 2012

randka


To była jej pierwsza randka kilku miesięcy. Nie lubiła tego skupienia i wysiłku, których wymaga proces poznawania. Kiedy świadomość, by się zachowywać, wzrasta do intensywności, niepozwalającej człowiekowi na robienie niczego innego. A według wszelkich nieprzebadanych naukowo zasad:

ONA powinna być ubrana kobieco i kontrolowanie ponętnie. Jej uroki powinny być eksponowane, ale nie narzucać się w sposób zdesperowanie oczywisty. Zaleca się makijaż zręcznie łączący biurową naturalność z wieczorowym rozmachem. Co do gestów i ekspresji, istnieją dwie szkoły. Jedna zaleca całkowitą neutralność z elementami szykownego wycofania. Druga zachęca do podejmowania inicjatywy drogą wyrazistych machnięć rękami lub jednoznacznym odgarnianiem włosów. Zanotowano także przypadki łączące dwie teorie, z czego druga uaktywniała się zdecydowanie bardziej dopiero po trzeciej dolewce wina.

ON przede wszystkim musi przyjść niespóźniony. Nazbyt elegancko ubrany wzbudzić może podejrzenia o sztywniactwo i jawne staranie się, które nieodwołanie pociąga za sobą lawinę podejrzeń. Zaleca się więc elementy odwołujące do elegancji połączone z oznakami wyluzowania w proporcji 2:3. Mówić nie powinien za wiele, cały czas jednak nie dopuszczając do niezręczniej cieszy.

I jak tu nie pić?

sobota, 14 kwietnia 2012

post otwarty

Ludzie dobrej i złej woli.
Nie każcie swoim gościom ściągać buty.
Kładźcie tanie i liche panele, nie kładźcie wcale, a nie każcie.
I wcale nie chodzi o problemy potne czy zapachowe.
Wcale.
Człowiek bez butów, a w stroju wizytowym, obdarty zostaje z wszelkiej godności, jaka gościowi przysługuje i nie powinna być odbierana.
Skoro zdjął już buty, to może w zasadzie i zamieszać w garach, i kibel wyczyścić, a przecie nie miesza, nie czyści. Bo stopami niby jest domownikiem, ale resztą już nie. I wszystko się kiełbasi.

I zapamiętajcie:
Nie ma takiego garnituru na świecie, w którym mężczyzna wyglądać będzie pociągająco, popierdalając w skarpetkach.
Nie ma, wierzcie, kobiety o takim uroku i seksapilu, która i w orajstopowanej stopie (z nie daj boże szewkiem) stanie się królową balu.
Ni chuja!





piątek, 13 kwietnia 2012

sytuacja podpółkowa

W życiu każdej kobiety nadchodzi taki czas, kiedy w łazience kończy się wszystko.
Szampon przyduszany bezlitosną dłonią wydusza z siebie ostatki, pianka wydaje wyłącznie gruźliczy dźwięk, po którym nic się dzieje, odżywka wystarcza wyłącznie na grzywkę, a po mleczku przeciw puszeniu pozostała tylko buteleczka. Jak to się dzieje, że te wszystkie, używane przecież z różną częstotliwością i w różnych ilościach, rzeczy kończą się prawie zawsze w tym samym czasie – pojęcia nie mam!
Nic, jak trzeba, to trzeba iść na zakupy. Gdzie? Zazwyczaj pada na hipermarket albo osiedlową drogerię. Cóż, nagła potrzeba wymaga bliskich lokalizacji.
Więc jestem. 
Liczba wariacji szamponowo-odżywkowych jest całkiem spora, ale zasadniczo nie bardzo wiadomo, na czym polega różnica między buteleczką w kolorze pomarańczowym, a tą z zielonym listkiem. Oczywiście, widzę wszystkie pomocne etykiety typu: do farbowanych włosów, suchych, przetłuszczających się, krótkich, kręconych… Tylko, że jest chyba z dziesięć marek  i każda ma coś do włosów farbowanych, suchych, przetłuszczających się… 
Nie odpuszczam. 
W poszukiwaniu wskazówek robię sobie szybki flashback reklam i stwierdzam, co następuje:
1) wszystkie panie modelki są młodsze ode mnie (damn!), 
2) w konkursie na najbardziej lśniące włosy wszystkie zajmują ex aequo pierwsze miejsce, 
3) jakimś cudem, nieodnotowanym jak dotąd w pozatelewizyjnej rzeczywistości, podrywają przystojniaków na aksamitność i sprężystość swoich włosów… 
Majaczą mi się jeszcze punkty 4 i 5, ale już po trzech pierwszych widzę, że również pozbawione są pomocnego sensu.
Zaczynam więc czytać opisy na opakowaniach, te wszystkie: „delikatny kwiat rumianku w połączeniu z kojącym działaniem aloesu sprawiają, że Twoje włosy staję się aksamitne oraz pełne zdrowego blasku”… Po kilkudziesięciu przeczytanych linijkach, ośmiu wykresach struktury włosa i dwóch ilustrujących wzrastający dzięki szamponowi poziom nawilżenia włosa i odmienionych przez wszelkie reklamowe przypadki „lśniących”, „jedwabistych”, a nawet „kaszmirowych” przymiotnikach – nie tylko nadal nie wiem, co wybrać, ale na dodatek zaczynam wyglądać jak panna, która Rossmana pomyliła z Empikiem. Ostatecznie biorę szampon z najładniejszą panią (tak, złudzenie, że taką uczyni mnie 250ml cieczy działa, brawo marketingowcy), o najładniejszym zapachu i najładniej lśniącym słowem „nowość”. 

Boże, gdyby mój fryzjer o tym wiedział…

poniedziałek, 2 kwietnia 2012

pralka

Idea w zasadzie genialna.

Rzecz, jak to rzecz, pierdoli się.
Nie idzie po myśli.
Krzaczy.
Człowiekowi ręce opadają, mina zrzednie, nabrzmiewa żyła.
Ale tylko na chwilę.
Bo pojawia się ta cudowna perspektywa, że wszystko będzie dobrze.
Że długo i szczęśliwie.
Wystarczy rzecz wziąć w garść i wrzucić na godzinkę. 
W tym czasie odprężyć się nieco i nową miną nadrobić zrzednięcie.
Odczekać swoje i wyjąć jak nowe.

Piękna idea.
Jaka szkoda, że można ją zastosować prawie wyłącznie do gaci.





niedziela, 1 kwietnia 2012

pp


Jakiś czas temu, wakacyjnie mieszkał u nas Fryderyk, kanarek, który wcale nie był żółty, jak sądziłam przez całe życie (Twitty był i to mnie najwidoczniej zmyliło), lubił startą marchewkę i śpiewał do Kings of Leon.
Ale nie o tym…
On nie wychodził z klatki. Otwieraliśmy drzwiczki z przodu, boku, na zewnątrz klatki wystawialiśmy ulubioną marchewkę… nic. A przecież ptak musi latać, rozkładać skrzydła na całą szerokość, obsrać, co nie powinno być obsrane…
Z ludźmi pewnie też tak jest. Nie wiedzą, że gdzieś mogą wylecieć, nawet jak uchyla się im drzwi przed nosem. 
Pieprzone przyzwyczajenie.