Nigdy
nie widziałam, aby sprawiała sobie inaczej radość, jak tylko przez sprawianie
jej innym, zwłaszcza swoim dzieciom.
Kiedyś
było mi to na rękę, ale teraz doprowadza mnie to do granic cierpliwości.
Mam
ochotę potrząsnąć nią i przetłumaczyć jej, aby po 57 latach w końcu
uszczęśliwiła samą siebie. Kupiła sobie torebkę za dwieście złotych w sklepie,
a nie za 40 u jakiś Bułgarów na bazarze; aby pospała dłużej, zamiast zrywać się
bladym świtem po bułki, jakby miały się skończyć na osiedlu z siedmioma
sklepami i dwiema piekarniami; aby odeszła od ojca, który na starość robi się
nieznośny i myśli, że ma do tego prawo. Aby znowu poczuła się jak kobieta,
którą ktoś chce pocałować w rękę...
Ale
ona – chce tylko wiedzieć, co ugotować, gdy przyjadę z wizytą. Czy w pracy mam
dobrze i czy u mnie też tak zimno jak u nich.
A
ja odpowiadam, że może być rosół, że wszystko dobrze, tylko to zimno okropne. I
wcale nią nie potrząsam, choć znowu tracę cierpliwość i rozmawiam z nią
podirytowanym tonem. I jak ostatnia kretynka obiecuję sobie, że nigdy nie
doprowadzę swojego życia do takiego etapu.
A
potem mam wyrzuty sumienia, że tak myślę o jej życiu, które mi
poświęciła, abym ja sama mogła mieć swoje lepsze.
Już
się nie zmieni.
Dzieci
są bezsilne wobec życia swoich matek.
no właśnie, po tylu latach poświęcania się ciężko zmienić przyzwyczajenia. Im człowiek starszy tym ciężej. A już spanie do 10 to dla większości marzenie nie do spełnienia. Czasem jest za późno na takie zmiany, bo człowiek jest po prostu zmęczony- tak mi się wydaje.
OdpowiedzUsuńJa myślę, że to nie przyzwyczajenie, a nastawienie na innych, nie na siebie, które już zostaje. Staje się wartością nadrzędną i sensem. I ciężko odejść od sensu, który budował Ci całe życie, bo dzieci już są duże.
Usuńa dlaczego mi łzy z oczu popłynęły.... bardzo to prawdziwe co napisałaś...
OdpowiedzUsuńPrawdziwe, niestety. Dziękuję.
Usuń