Za wszystkie pieniądze (czyli za te, które nie idą na bułki i bilet miesięczny) idę na kurs cieszenia.
Będą mnie uczyć, jak jeść czekoladę w oparach pełnej radości i doznawania smaku orzechów laskowych.
Jak skakać ze szczęścia w obliczu zdarzeń, na które tak czekałam z tą podłą autoironią przewidującą niepowodzenia.
Jak się dziwić szeroko, że jednak wyszło i się udało cudem.
Powiedzą mi, jak ręce w górę wyrzucać i jakie wydawać okrzyki zadowolenia na widok osób mi najdroższych.
Wyłożą budowę słynnej chwili i pokażą, jak ją łapać, z której strony i czy ręką, czy od razu zębami.
A na wykładach z uroków życia wypiszą listę chwil i momentów, w których należy się cieszyć, abym już nigdy nie zignorowała ich swoim dorosłym znudzeniem.
A twórca kursu trafi na listę najbogatszych i będzie mówił o życiu w programach śniadaniowych.
I w końcu nawet ministerstwo edukacji zreflektowane, dopisze do ustawy przedmiot z cieszenia.
By ludzie, co właśnie zdobyli to, czego tak bardzo pragnęli w dnie i noce, wiedzieli, jak się zachować.
gdzie ten kurs będzie? ja tez się zapiszę!
OdpowiedzUsuń